Naturalnym stosunkiem do takiej religii był dla Kierkegaarda już tylko lęk i groza. W przedstawianiu chrześcijaństwa jako pociechy, jako religii radosnej widział zupełne zafałszowanie.
„Siedzę w swoim cichym pokoju i znam jedno tylko niebezpieczeństwo: religię.”
I oto wytwarzają się w człowieku dwa przeciwne sobie dążenia: z jednej strony dąży istotnie do nieskończoności, z drugiej natomiast broni się przed nią, broni przed nią swojego własnego, skończonego istnienia. A broniąc się przed nią zasklepia się w tej przypadkowości, jaką mu los dał, wmawia w siebie, że to jest właściwy jego żywioł, że jest do wieczności niezdolny.
Zajmuje swoją świadomość interesami, zapełnia ją rozrywkami czy czymkolwiek, byle nie pamiętać o wieczności, odsuwa od siebie myśli o niej. Mówi sobie, że kiedy indziej o niej będzie myśleć, że jeszcze nie teraz, że jest jeszcze czas. I ostatecznie nigdy prawie o niej nie myśli. I w ten sposób wytwarza formy swojego zwykłego, codziennego istnienia: są one w znacznej części formami ucieczki przed wiecznością.